Na szczęście niemodny wirus, z tych zwykłych, zmiótł mnie z powierzchni i dla skołatanej nadmiarem duszy przyszedł dobry moment na książki ze sterty wstydu – gdy jeszcze dało się składać litery, filmy klasy B – gdy jeszcze dało się rozumieć o co w nich chodzi, aż ostatecznie na filozoficzne odpływy świadomości ze wzrokiem wbitym w pęknięcie na suficie, co biegło tak od dawna, odkąd amatorski remont poniemieckiej chałupy uskutecznialiśmy z tradycyjnym wsparciem morale, czyli napojem chmielowym.
Ominęła mnie królowa jazzu, wernisaże, koncerty i miałem mocną wreszcie wymówkę dla wrodzonego, chorego dla hurra-entuzjastów i obcego tzw. „dzisiejszemu nastolatkowi”, poczucia wysokiej odpowiedzialności za pracę i „pracę”. Aż dziwne, że o leżeniu na grobu krawędzi da się tyle napisać. To stąd te ilości stron w prasie popularnej?
Próbując zmobilizować ciało przed poniedziałkiem i uniknąć odleżyn, zmusiłem się do przejazdu samochodem na trasie #gdzieśwCzechach – dom i pierogów z budki na dożynkach. I całe szczęście trafiłem na ich ulubioną część – występ gwiazdy disco polo. I byłby to pretekst do nowego wyżywania się nad stanem kultury popularnej, umysłu, narodowego poczucia estetyki, czy płaczem nad tymi pewnie 10 tysiącami złotych, wydanymi na przypakowanego artystę udającego, że śpiewa u boku artysty udającego, że gra, gdyby nie nagły atak zrozumienia. To ludziom potrzebne. Na przykład żeby nie było wojen, bo emocje uchodzą. Codzienna potrzeba. Tylko czy życie to nieustanna toaleta? Miałem już wtedy gorączkę.
—
Startuje Millenium Docs Against Gravity i związało się z nim ponownie nasze kino Apollo. Dla przemęczonych natłokiem, melancholijnych dusz, idealne miejsce.
—