Sobota. Późnopopołudniowe zamyślenie. Zatracona w nim bezgranicznie przemierzam okolice wałbrzyskiego ratusza. Na chwilę podnoszę głowę znad myśli, które teraz w kształcie chodnikowych niepasujących do siebie puzzli i sama nie mogę uwierzyć w to, co widzę. W nagłości chwili moje oczy mruży rdza zachodu słońca przykrywająca całunem złotego blasku kawałeczek fasady II LO w prześwicie schodów prowadzących do Lalek. Surowość ich kamiennych śliskich ciał niknie na chwilę w pomarańczowym słońcu, łagodnieje. Zatrzymuję się w absolutnym osłupieniu, nie mogę zrobić kroku. Nie chcę. Chwilo trwaj. Taki spektakl może się szybko nie powtórzyć. Jakie to miasto piękne, przeglądam się przez chwilę w tej myśli, jakby nie była moja, do zakochania piękne.
Ostatnio podczas spaceru teatralnego zatraciłam się w opowieściach Huberta Michalaka o Waldenburgu, którego już nie ma i jego bracie Wałbrzychu, zrodzonym z innej matki, który jest. Pochłonęło mnie wszystko to, co widzialne pomiędzy brakiem i obecnością, kiedy tylko lekko zmruży się oczy i zbłądzi w labiryntach bocznych uliczek. Rozmarzyło mnie bogactwo świadectw istnienia dawnego miasta, obok których dotychczas przechodziłam niewzruszona, tkwiąc w nieświadomości ich tajemnic i historii. Niemal na każdym rogu staruszeczek Waldenburg szepcze do przechodnia wyciągając do niego swoje pomarszczone dłonie.
Wróciła do mnie całkiem niedawno umiejętność zasypiania w środkach komunikacji miejskiej, której nabawiłam się na studiach przecinając 500 kilometrowe noce między trzema miastami, jakby to było nic. Dziś przysnąwszy na chwilę w autobusie linii 50, w sennej lipcowej malignie przez chwilę nie wiedziałam patrząc na widoki zza szyby, czy to Wiedeń wokół, czy Wrocław. A może Waldenburg?
Takie miasto jak nasze nie staje się codziennie. Zmruż oczy.