Kupiłam psa. Tak – kupiłam. Nie przygarnęłam z ulicy, chodnika, nie zabrałam smutnego spod mostu, nie adoptowałam. I choć wiele osób to dziwi to tę decyzję bardzo mocno przemyślałam. W tamtym roku pożegnaliśmy Tosię, pustka po niej była męcząca. I choć początkowo zarzekałam się, że żadne cztery łapy nie zagrzeją u nas zbyt prędko miejsca to zdanie dość szybko zmieniłam.
Odwiedzaliśmy z Mężem i Nelą schroniska dla zwierząt, przemykało nam nawet przez głowę, by zaadoptować kota, ale suma sumarum wizyty w tych miejscach, rozmowy z behawiorystą uświadomiły nam, że nie mamy tyle siły, by wziąć pod swój dach pupila po przejściach. Czy w związku z tym czuję się gorsza? Absolutnie nie. Podziwiam wszystkich decydujących się na ten krok, bo muszą już na starcie włożyć wiele więcej pracy w proces oswojenia zwierzaka z nową sytuacją, lepszym człowiekiem. My świadomie ten etap pomijamy, chcąc dla naszej trzylatki przyjaciela bez traum i w pełni zdrowia.
Idąc dalej – czy będę jeździć na wystawy? Być może. Czy będę chciała rozwijać hodowlę? Nie mówię nie. Najważniejszym jest dla nas zdrowie Lille i jej dobre samopoczucie, w tym ufność i przyjaźń od pierwszych chwil po przekroczeniu naszego domu. Moim marzeniem było posiadanie charta włoskiego, Mąż chciał jack russella, więc idąc na kompromis mamy whipetta. Rasa psa idealnie dopasowana do naszej zawodowo-prywatnej codzienności. A czyż nie o to w tym pieskim życiu chodzi?
Szanujmy wybory innych ludzi – to ta możliwość różnego spektrum daje całą paletę barw. Kto wie – może Wasz adopcyjny mokry nosek obwącha się z naszym podczas spacerów, które planuję propagować wiosną i latem w naszych malowniczych, pełnych możliwości właśnie terenach?
Karolina Tomza
zdjęcie ilustracyjne